poniedziałek, 13 stycznia 2014

Paradoks nienawiści

Lena
  Niezauważona staję w progu salonu. W telewizji bez przerwy nadają coraz to nowsze zamieszki. To minie - zwykłam mówić. Tata uparcie wpatruje się w ekran, dzwoni gdzieś, próbuje się czegoś dowiedzieć. Mama z grozą w oczach wpatruje się w ekran. Tak mija ostatnio czas. Wszyscy tylko o tym mówią. Dlaczego? Jest tyle ważnych tematów. Wybór nowej szkoły, na przykład. Ponieważ skończyłam już szkołę przygotowawczą i za niecały miesiąc przystąpię do szkoły właściwej, która zadecyduje o moim dalszym życiu. Nie mam pojęcia, którą wybiorę. Wymykam się więc po cichu z domu na osłonecznione podwórko. Idę chodnikiem i skręcam na trawę, dalej już podążam torami - znanym mi od dziecka skrótem. Kiedyś chodziłam tędy na tajne spotkania koleżeńskie. Niewiele się zmieniło. Docieram do zatoki. Z obu stron otoczona jest lasem i tylko dziewczyna o jasnych włosach leży na piasku. Jej stopy dotykają wody.
  - Dzień dobry - rzucam i siadam obok. 
  Dziewczyna zdejmuje rękę z twarzy, odsłaniając oczy. Spogląda na mnie jakby od niechcenia.
  - Myślałam, że już nie przyjdziesz - uśmiecha się pogodnie. 
  - Jak miałabym nie przyjść? Piękna pogoda i tak dalej - wyciągam paczkę papierosów i częstuję koleżankę. 
  - Wiesz, te kłopoty w miastach...
  - Nieważne - kończę temat szybko. - To przejściowe.
  Podpalam papierosa, kładę się obok na piasku. Jej ręka odnajduje moją. Zawsze dodajemy tym sobie otuchy. To niema obietnica, że wszystko jest OK. Niebo jest jasnoniebieskie, tylko nieliczne chmurki przecinają je od czasu do czasu. Szary dym przesłania mi widok na parę chwil. 
  - Pamiętasz, jak kiedyś przychodziłyśmy tutaj, żeby popływać? To było całe nasze życie! Ciągle trzeba było błagać rodziców. - przerywa ciszę.
  W ten sposób mijają nam ostatnie lata. Kiedyś ja i Meg przychodziłyśmy tutaj, bawiłyśmy się w chowanego, w berka, tańczyłyśmy, udawałyśmy syrenki. To miejsce to jedyne, czego potrzebowałyśmy do szczęścia. Nadal przynosi ulgę, choć trochę inaczej.
  - Jasne. A co, miałaś zamiar zapomnieć? - śmieję się. 
  Wyrzucam niedopałek i ciągnę przyjaciółkę za rękę. Zszokowana podrywa się za mną i nawet nie zdążyła zareagować, gdy wciągam ją do wody. 
   - Zimna! - krzyczy przerażona.
  - Dobrze ci zrobi! - odkrzykuję i oblewam ją całą.
  - Akurat! - nasyła na mnie kolejną falę, więc uciekam głębiej. Ciężkie ubrania mnie spowalniają i ciągną w dół, najchętniej bym je zrzuciła. Mimo to czuję się wolna. Mokre włosy opadają mi na ramiona i przed oczami mam już tylko horyzont. Meg ciągle próbuje mnie dogonić, a ja nie mam zamiaru dać się złapać. Dopływam do zalesionego brzegu, podciągam się, trzymając za pień drzewa. Biegnę między drzewami, słyszę, że ona również już się wynurzyła i wciąż mnie goni. Słyszę również muzykę. Staję.
  - Mam cię! - drze się i skacze na mnie.
  - Co to?
  - Co?
  - Nie słyszysz?
  Muzyka wciąż gra.
  - Telefon! - krzyczy.
  Sprintem wracamy na plażę. Mokrą ręką wyciągam telefon z kurtki. Chcę już krzyknąć "o co chodzi?!", jednak silny głos taty mnie ucisza.
  - Gdzie ty się podziewasz?! Wracaj natychmiast do domu!
  - O co chodzi? Jestem z Meg...
  - Wracaj!
 Idę do domu i od razu zauważam, że wciąż to samo. Zaniepokojeni rodzice nawet nie zwracają uwagi na moje przemoczone ubrania. Te całe telewizyjne wiadomości mózg im wessały!
  - Co... - zaczynam, ale mama jest szybsza.
  - Wybuchł pierwszy bunt - jest roztrzęsiona, resztę zagłuszają pojedyncze strzały.

Aleks
  Z ulgą powitałem wakacje. Nie sądziłem, że przeprowadzka i nowa szkoła mogą być tak trudne. Ludzie mnie tu nienawidzą. Wytykają palcami, wyrzucają przezwiska. Nie rozumiem dlaczego, ale teraz to nie jest mój największy problem. Ojciec jako polityk uświadomił mi i mamie, w jakiej kiepskiej sytuacji jesteśmy. Do czego mogą dojść działania ludzi, protestanckie działania. I co grozi nam ze strony innych części kraju. Ameryka stała się zbyt potężna. Nadchodzi rewolucja. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Tak czy inaczej, są wakacje. Może to szansa dla mnie. Miną dwa miesiące i idę do kolejnej szkoły. Muszę postarać się, żeby nie cierpieć tak bardzo. Chyba mogę... Prawda?
  Rodzice zabronili mi wychodzić z domu, jednakże z pewnością wiedzieli, że i tak to zrobię. Nie mogę znieść tego wielkiego apartamentu. Za czysto. Za pusto. Za obco. Za cicho. Ojciec wyszedł do pracy, mama na zakupy. Kiedy mógłbym mieć lepszą okazję, by się stąd wyrwać? Być może już nigdy. Może już żaden człowiek nie będzie oglądał słońca. Może niedługo...
  Drzwi zostawiam otwarte nie zważając, ile drogich rzeczy ktoś mógłby stamtąd wynieść. Szczerze, nie dbam o to. Nie obchodzi mnie ten dom. I tak właściwie nie należy do mnie. Myślę, że już za jakiś czas zostanie on zrównany z ziemią. Tylko najmocniejsze, ceglane budynki jednopiętrowe z piwnicami przetrwają. Przynajmniej tak było ostatnio. Tak mówił pradziadek. Podobno, bo zanim umarł. Zjeżdżam windą na dół i kieruję się na autobus. Odjadę daleko, na skraj miasta - postanawiam. Tam jest bezpiecznie... Nie kręci się policja.
  Nie mogę oderwać wzroku od lasu, który otacza ten teren. Tak dawno nie byłem na zewnątrz, poza centrum miasta. Tutaj nawet niebo jest inne. Niebieskie. Nie szare. Wolno schodzę z autobusu na asfalt. Siadam i siedzę tak nie wiem jak długo. Poza zadaszoną ławką, zwaną przystankiem autobusowym, asfaltowych dróg, pięknych, drogich domów, tanich, starych budynków, właściwie otacza mnie przyroda. Trawa. Szum wody gdzieś daleko. Są również szydercze śmiechy. Za plecami słyszę "pedał". Przywykłem, chociaż wciąż sprawia mi przykrość. Przecież nie mam nic wspólnego żadnym innym mężczyzną. Dwóch chłopaków w dresach ucieka. Po prawej ktoś niesie dziewczynę. Jej ramię bezwładnie opada, jest nieprzytomna. Kładzie ją na ziemi. Parę metrów od niej zbiera się grupka policjantów. Dyskutują coś podniesionymi głosami. Również paru innych ludzi. Pokazują paczki po tabletkach panom w mundurach. Nikt jednak nie zajmuje się leżącej na chodniku dziewczyną. Od dawna nikt nie dba o dobro drugiego człowieka. W tym świecie istnieją jedynie kary.
  Podchodzę więc do Niej. Wygląda pięknie. Długie, ciemne włosy opadają jej na ramiona. Usta ma blade, niemal sine, jednak dostrzegam, że jej klatka piersiowa lekko się unosi. "Kim jesteś?" pytam, kierując myśli do dziewczyny o śniegowej cerze. "Co ci się stało?".
  Nerwowo ściskam dłonie w pięści, gdy Ona otwiera oczy. Odchyla głowę do tyłu, patrzy na policjantów. Potem ciemne oczy kierują się ku mnie. 
  - Zabierz mnie stąd - szepcze zachrypnięta.
  Prawie jej nie usłyszałem. A jednak. Podchodzę i schylam się, jakby ktoś nacisnął pilot. Łapię ją pod kolanami i pod szyją, kładę rękę na plecach. Ostrożnie przyciskam, jakby mogła się rozpaść i biegnę w druga stronę. Jestem jeszcze na widoku. Szybciej. Co powie ojciec? Szybciej. Ktoś z tyłu coś krzyczy, ale jestem już między drzewami. 
  Dużo dalej kładę Nieznajomą na ziemi. Kiedyś rodzice za karę zapisali mnie na harcerstwo. Wprawdzie byłem tam niedługo, ale dobrze wiem co robić. Zbieram gałęzie i czuję na sobie Jej wzrok. Dopiero gdy stos jest pokaźny zastanawiam się, jak się rozpalało ogień. pocierało się szybko patykiem o kamień? Wszystko na marne. Co robić?
  - Mam zapalniczkę - Piękna Istota siedzi pod drzewem, wyjmuje z kurtki paczkę drogich papierosów. 
  Podpala jednego i rzuca mi. Zapalam drobniejsze gałązki i jednego papierosa z paczki. Dym wypływa mi z ust niczym strumyk wody zza drzew. Niebo jest już ciemne. Mama na pewno próbuje po raz dwudziesty się do mnie dodzwonić. Bezskutecznie. Oczywiście wiem, że gdybym zabrał telefon, rodzice mogliby mnie bez trudu wyśledzić. A ja chcę tylko wolności. Od przyszłego roku mają wszczepiać nam czipy pod skórę. Nie zdążą, myślę z uśmieszkiem.
  - Co tam się stało? - pytam.
  Ale ona się nie porusza.
  Nie porusza się również za dziesięć minut.
  Ani za godzinę.
  Zdejmuję kurtkę, zwijam ją, kładę sobie pod głowę i patrzę na gwiazdy. Z miasta ich nie widać. Jak długo wytrzymam bez jedzenia? Niedługo, to oczywiste, będę musiał wrócić. Niechętnie poddaję się tej myśli. Teraz rodzice uziemią mnie na stałe. Szelest. Śnię? Podchodzi do mnie i siada obok. Patrzę na nią pytająco.
  - Zimno - tłumaczy się.
  - Wiem. Chcesz Kurtkę?
  - Przepraszam. Nie powinnam być taka zimna... Teraz nie można ufać nikomu. Ale ty mnie uratowałeś. Pewnie byłabym już w psychiatryku. Przepraszam. - podchodzi i siada obok mnie, prawie się dotykamy.
  Wytrzepuję ziemię z kurtki. Bierze ją ode mnie i wkłada. Nawet słodko w niej wygląda. Pewnie sięga jej do kolan, chociaż trudno stwierdzić, gdy siedzi.
  - Dziękuję - mówi. - Dziękuję że jestem tu z tobą. Że nie zgarnęły mnie Piany.
  - Co?
  - Piany to ci policjanci w niebieskich mundurach. Ty jesteś z miasta... Więc nic nie wiesz... - obserwuje mnie uważnie, jakby oceniała, czy może mi zaufać. - Mówimy tak na nich, bo wpieniają niewinnych ludzi. I wydają tym policjantom z dużych miast. Pewnie czasami ich widujesz? Oni mają czarne mundury.
  - Jasne. Bez przerwy kręcą się po ulicach, w parkach. Wszędzie ich pełno.
  - To Mewy - kiwa głową. - Są usytuowani wyżej od Pian. Lotem ptaka przekazują Strażnikom najważniejsze informacje. Decydują o tym, kogo ukarać, kogo wsadzić do więzienia, kogo do psychiatryka. Kogo pozbawić domu. Strażnicy to inna bajka. Oni decydują o wszystkim. To oni zadecydowali, że będziesz żył.
  - Tak. To przez nich zaczęły się strajki... Potem wybuchł bunt. Rozstrzelali setki ludzi.
  - Mam na imię Lena.
  Lena.
  - Aleks - uśmiecham się. - Ale pewnie jutro wrócimy do swoich domów i nigdy więcej się nie zobaczymy. Szkoda, bo... Wydaje mi się, że jesteś inna. Wyjątkowa. Jesteś pierwszą osobą, która rozmawia ze mną tak szczerze.
  - Ja nie mogę wrócić. - patrzy w ogień.
  - Jak to nie możesz wrócić? Co chcesz...
  - Widziałeś, co się wydarzyło. Piany już raz przyłapały mnie, że byłam poza domem. Tata stracił pracę. Jest coraz gorzej, nie umiem chyba już żyć. Chciałam umrzeć, wiesz? Dlatego mnie przywlekli na ten przystanek. Żeby wywieźć mnie i zamknąć w szpitalu. Muszę stąd uciec. Inaczej mnie znajdą.
  Teraz ja patrzę w ogień. Wrócić do domu. Do codzienności. Kłótni z rodziną. Samotnych posiłków. Słuchania muzyki dzień w dzień? Telewizję i internet wkrótce odetną. Będę całkiem sam.
  - Pójdę z tobą.